czwartek, 29 maja 2014

Kierat 2014 - moja pierwsza setka czyli 100 błędów prawiczka

Wszystko zaczęło się jeszcze w grudniu 2013, kiedy po całkiem owocnym sezonie biegowym, wszedłem w swój ulubiony cykl roztrenowania (czyt. bąków zbijania i wagi przybierania). Za plecami został drugi rok startów, w którym udało mi się postawić pierwsze kroki w górskich biegach ultra (Rzeźnik i BGT), a forma i apetyt wciąż rosły. Korzystając z długich zimowych wieczorów, surfowałem po sieci w poszukiwaniu apetycznych kąsków, które mógłbym wpisać do kalendarza biegów w 2014. Poza asfaltowymi i górskimi klasykami gatunku, chciałem spróbować czegoś nowego - rajdów na orientację. Wizja napierania z kompasem i mapą w poszukiwaniu optymalnych wariantów przelotu, przywoływała beztroskie czasy zuchowania (harcerzem nigdy nie zostałem) i sprawności zdobywania, co w połączeniu z barwnymi relacjami legendy żulowego biegania skutecznie podsycało mój apetyt.

Ale od czego tu zacząć? Po krótkim szperaniu w sieci i analizie terminów wyklarowały się 2 alternatywy: ZaDyMnO i Kierat. Pierwsza wydawała się rozsądniejsza - krótszy dystans (50km) i rzut beretem od Warszawy to jak znalazł na przetarcie w nowej formule. Niestety po bliższej analizie kalendarza, okazało się że nijak nie pasuje (i dobrze bo cały weekend lało i warunki na zawodach były mocno nieprzyjazne). Pozostał Kierat. Po przeczytaniu relacji z kilku poprzednich edycji na napieraj.pl uznałem, że to niegłupi, a przy tym lekki dla portfela pomysł. No i przy okazji dostanę 2 w cenie 1 - sprawdzę swoje zdolności nawigacyjne i zaliczę w końcu magiczny dystans 100km.

Od stycznia rozpocząłem cykl treningowy pod 3h w Orlen Maraton robiąc ok. 60-70km tygodniowo. W międzyczasie udało się zaliczyć 6 długich wybiegań po 2-4h (20-40km) i ani się obejrzałem jak pozostał tydzień do zawodów. Ostatni mocny akcent to 40km w Kampinosie w 4h z Żulem i Tomkiem na 5 dni przed Kieratem, a potem relaks, aż do startu.

Tylko jak tu dojechać na miejsce? Pierwotnie planowałem autem, ale po wykruszeniu Żula stanęło na opcji niskobudżetowej - PKP do Krakowa i busem do Limanowej. Przez swoje gapiostwo nie zdążyłem kupić promocyjnych biletów na pociąg i postanowiłem podpiąć się pod kogoś z forum napieraj.pl. Wszystko rozstrzyga się na dniach przed wyjazdem. Łapię kontakt z Darkiem, który wybiera się na zawody autem, a mieszka ode mnie rzut beretem. Na wybieganiu w Kampinosie poznaję Rafała, który okazuje się sąsiadem i też szuka transportu. Przypadek? Nie sądzę!
Ruszamy w piątek o 7:00, ostatecznie moim autem ze względu na koszty. Zgarniam Rafała, Darka i jeszcze chłopaka z blablacar.pl, który wybiera się do Nowego Sącza. W takim składzie komfortowo docieramy do Limanowej o 12:30, a podróż kosztuje nas ledwie 30zł od głowy.

Wbijamy się prosto do biura zawodów, gdzie odbieramy pakiety startowe, mapy, a po wpłaceniu zwrotnej kaucji 50zł,również karty SI (SPORTident) do podbijania punktów kontrolnych - normalnie XXI wiek, a nie jakieś perforatory, dziurkacze i inne wynalazki. Jeszcze szybki obiad i jedziemy do hotelu rozpakować manatki i odsapnąć przed startem. Tak, tak, wybrałem opcję "na bogato" w hotelu, bo pakiet 2 noclegów kosztował jedynie 80zł, a spanie w 2-osobowym pokoju z własną łazienką ma niewątpliwą przewagę nad salą gimnastyczną ze wspólną łaźnią i dodatkowymi 599 osobami na pokładzie. Jeszcze 3h do wyjścia na start, więc spokojnie kompletuję sprzęt, pakuję prowiant (m.in. batony energetyczne domowej roboty) i przez 1h studiuję mapę. Do ostatniej chwili waham się czy zabrać ze sobą kijki i ostatecznie je pakuję, co później okaże się kluczową decyzją.
W plecaku absolutne minimum (przynajmniej tak mi się zdaje), a i tak waży kilka kg. Lekko nie będzie, przynajmniej na grzbiecie. Za to ubieram się na lekko (lycry 3/4 i koszulka techniczna z krótkim rękawem), a do plecaka wrzucam - na wszelki wypadek - wiatrówkę. Stopy i pachwiny smaruję sudocremem i wio na start.
Ze względu na rosnącą frekwencję, miejsce startu zostało w tym roku przeniesione do parku miejskiego. Słuchamy odprawy budowniczego trasy i czekamy na godzinę zero, a raczej 18:00. Chwilę wcześniej pojawia się mistrz, wymiatacz, 2-krotny zwycięzca Kieratu - Maciej Więcek. Pierwszy raz widzę typa na żywo i od razu wzbudza mój respekt. Jeśli do tej pory zdawało mi się, że startuję "na lekko" to po rzucie okiem na Więcka zmieniam zdanie. Ubrany jest w długi rękaw i spodnie opinające uda 2x większe od moich, a poza tym jedynie z nerką z 2 bidonami i kilkoma żelami, oraz kosmiczną czołówką na głowie. Wyglądam przy nim jak amator, przedszkolak, miękka parówka. No cóż, jeszcze sporo nauki przede mną - myślę sobie.
Przed startem powtarzam w głowie plan gry. Absolutne minimum to zaliczyć trasę w limicie 30h, ale tak naprawdę to celuję w pierwsze 10% na mecie (licząc tylko tych, którzy podbiją wszystkie punkty). Patrząc na czasy z ostatnich lat wynika, że muszę wykręcić ok. 17-18h aby to osiągnąć. Jeśli nie zaliczę spektakularnych wtop po drodze to wydaje się to realne. Byle się nie podpalić na samym początku...
3, 2, 1, start!


Najpierw powoli jak żółw ociężale ruszyłem za pociągiem nie spiesząc się wcale. Przód leci na lewo za dwoma Maćkami (Więckiem i Dubajem), by odbić się od ślepego zaułka nogami. Już śmiech na początku, że od razu wtopa. Tramwaj skręca w prawo i dostaje kopa. Dwa Maćki na przedzie stawkę rozciągają i zielonym szlakiem na Kuklacz napierają.


Pierwszy odcinek traktuję zupełnie rozgrzewkowo - 7km truchtania, a pod górkę żwawego podchodzenia. Przelot oczywisty, w peletonie, więc nie ma co wyjmować mapy. Na punkcie melduję się po 49min tzn. w tempie ok. 7:30min/km.

Z punktu na Kuklaczu ruszam dalej. I tu pierwszy błąd prawiczka - zamiast spokojnie spojrzeć na mapę i wybrać najlepszy wariant, który analizowałem 3h wcześniej, owczym pędem lecę  prosto w dół za grupą biegaczy. W rezultacie już po chwili muszę korygować  azymut tnąc na przełaj przez pola. Dobijam do drogi i z kilkoma osobami ruszam dalej na południe. Przed nami pierwsze dzikie podejście na Jeżową Wodę. Idzie sprawnie, wszak to dopiero początek i zapas sił duży. Dobijamy do szlaku i tu chwila konsternacji - na mapie zielony w rzeczywistości szlak okazuje się niebieski. Przez moment zastanawiam się czy nie odbiliśmy za daleko na zachód, ale szybko dochodzę do wniosku, że to błąd na mapie. Napieram dalej przez Młyńczyska na drugi punkt w Kiczni. Po drodze spotykam Rafała (kompana z podróży), wyjmuję kijki i od tej chwili wspomagam się nimi na wszystkich podejściach aż do mety. 


Kilometr przed drugim punktem kontrolnym ktoś mnie mija zwracając uwagę, że mam rozpiętą kieszeń w plecaku. Szybki przystanek i okazuje się, że zgubiłem telefon. Klnę pod nosem - ładny początek wyrypy. Najprawdopodobniej pod wpływem ciężaru rozsunął się suwak w kieszeni z elastycznej siatki i telefon wyskoczył na małą wycieczkę. Nie ma sensu się wracać, bo nie wiadomo jak dawno temu się rozstaliśmy. Zrezygnowany chcę już ruszać dalej kiedy na horyzoncie pojawia się Darek z kolegą Konradem. Szybka wymiana zdań i próbujemy dzwonić na mój numer - może ktoś usłyszy. Od razu włącza się poczta, ale nie daję za wygraną. Próbuję ponownie i jest sygnał. Czekam chwilę i ku mojej radości słyszę głos po drugiej stronie. Okazuje się, że telefon znalazł sympatyczny koleś - Paweł Gorczyca, który po drodze zdążył nas minąć i obiecał zostawić go na punkcie. Lecimy dalej, ale po chwili orientuję się, że w roztargnieniu zostawiłem za sobą mapę. Już się po nią wracam kiedy widzę zbiegającego chłopaka z moją zgubą w ręku. Biegnę na punkt, pełen radości odbieram telefon i tym razem chowam go głęboko do plecaka. Na zegarze 2h06 i 14,5km w nogach.


Ruszam dalej za Darkiem i Konradem. Znów nie patrzę na mapę, nawiguje Konrad na podstawie punktów wbitych w GPS. Tym razem to ja podnoszę czyjąś zgubę - buffa, po którego wkrótce wraca się właściciel. Docieramy razem do Woli Kosnowej gdzie znów spotykamy Rafała. Dalej sam nawiguję przez 4km nadając wyższe tempo do punktu kontrolnego w Kamienicy. W międzyczasie zmierzcha, a na punkt wpadam już po ciemku o 21:06. W nogach 23km w 3h06. Napełniam pusty już bukłak z wodą, wlewam w siebie kilka kubków, zakładam czołówkę i w drogę. Zanim wychodzę na punkcie pojawiają się chłopaki, życzymy sobie powodzenia i na trasie już się więcej nie spotykamy.


Przede mną 7h nocnego łażenia. Najpierw prosto 4km niebieskim szlakiem na czwarty punkt. Dalej trzymam się gościa z mapą w telefonie. Lecimy na południe, wciąż po niebieskim, szukając odbicia na wschód na Goły Wierch i Twarogi. Tu zaczynają się schody. Okazuje się, że drogę co chwila tarasują powalone drzewa - efekt wiatrołomów z przed 2 tygodni. Rozpoczyna się bieg przez kłodki, który potrwa z przerwami kolejne 4h30 na dystansie 21km. Nie jest łatwo, powalone choinki są byczych rozmiarów. Czasem da się na nie wdrapać i przeskoczyć, ale zazwyczaj trzeba obchodzić lasem po kilkanaście metrów uważając, żeby nie zgubić szlaku. W takich warunkach psycha delikatnie siada. Na szczęście w nogach jeszcze zapas sił, więc napieram bez zastanawiania. Chaszcze smagają gołe łydy i ręcę, ale adrenalina skutecznie znieczula. W Twarogach bez patrzenia na mapę lecę drogą w dół i gdyby nie peleton za mną, który odbił w drugą stronę, to zaliczyłbym spektakularną wtopę omijając punkt, z koniecznością podchodzenia 300m w pionie. Głupi to ma szczęście. Biegnę za grupą i po chwili lądujemy na piątym puncie kontrolnym. Na zegarze 22:48 czyli blisko 5h od startu, w nogach 32km. Od sędziów dowiaduję się, że przed nami punkt podbiło ok. 50 osób. To całkiem nieźle jak na 1/3 trasy.

Chwila odpoczynku na konsumpcję batona i rzut okiem na mapę, po czym podpinam się się pod peleton i lecimy w dół do Ochotnicy Dolnej. Mijamy kapliczkę i w tym miejscu się rozdzielamy. Część leci w lewo drogą dookoła górki nadrabiając ok. 1km. Ja z kilkoma osobami wybieram wariant krótki, leśną ścieżką. Niestety pomysł lekko chybiony, bo ścieżka wkrótce się kończy i kolejne 150m w pionie robimy na azymut hardcorowo-stromym zejściem łapiąc się czego popadnie, aby nie rypnąć z impetem w dół. To dla mnie najdłuższe 15 minut tego rajdu. Gdy w końcu dobijamy do drogi jestem szczęśliwy, że ten odcinek już za mną, a jedyną stratą są gumki od stuptutów, które nie wytrzymały starcia z ostrymi kamieniami. Patrzę na mapę i już wiem, że przede mną kluczowe podejście na Lubań, ok. 750m w pionie, do tego leśną ścieżką, w środku nocy, wzdłuż potoku Rolnickiego. Czuję się za słaby nawigacyjnie, aby zrobić to w pojedynkę, dlatego podczepiam się pod 5-osobową grupę. Na jej czele nawigator-weteran, który nadaje konkretne tempo i co chwila przystaje, czekając na swoich towarzyszy, opierdalając ich przy tym w krótkich żołnierskich słowach. Od razu go polubiłem. Jak się okazało już w Warszawie, był to pan Witek Noga, rocznik 1962, wymiatacz, który w 2012 i 2013 zajął 1 miejsce w kategorii weteranów w PMnO na dystansie 100km. Na mecie Kieratu zameldował się na 24 miejscu z czasem 2h25 lepszym ode mnie.
Tymczasem napieramy ostro wzdłuż strumienia, a kiedy droga się kończy to dalej na azymut. Jest ciężko, bo podejście bardzo długie. W końcu udaje nam się dotrzeć do stokówki wokół szczytu i zaatakować punkt czerwonym szlakiem od zachodu. Tu znów marsz przez kłodki, a po drodze mijają nas osoby które już zaliczyły punkt i lecą dalej. Docieram na Lubań, gdzie sędziowie niosą radosną nowinę, że jestem na 25 miejscu. Nie mogę w to uwierzyć. Minęła właśnie 7 godzina zawodów, na cyferblacie 1:00, a w nogach równy maraton. Byle dalej tego nie spieprzyć.


Droga z Lubania to konkretny bieg przez kłodki. Najpierw czerwonym szlakiem do Runka, a potem leśną ścieżyną na północ do Ochotnicy Górnej. Ostatni odcinek lecimy we 4. Po drodze zaliczam widowiskową glebę, przy próbie pokonania powalonej choinki. Droga zamienia się w potok, więc wbijamy wyżej i tniemy na azymut przez łąki pełne rosy. W butach momentalnie mokro, ale kto by się tym teraz przejmował. Docieramy do rzeczki Ochotnica, niestety za bardzo na zachód, więc musimy wrócić kawałek pod prąd do mostu. Sęk w tym, że po naszej stronie nie ma żadnej drogi, więc skaczemy z kamienia na kamień wzdłuż brzegu łapiąc się zwisających gałęzi. Jest mostek i kolejna wtopa. Chłopaki lecą w prawo, mi się zdaje, że słyszałem kogoś z lewej strony, ale zamiast spojrzeć na mapę, podążam za nimi. W ten sposób nadrabiamy ok. 1km, bo okazuję się, że to jednak w odwrotną stronę. Jest punkt, jest półmetek. Na moim zegarze 3:02, w nogach 53km (czyli ok. 3km nadprogramowe). To już 9h w drodze, a w brzuchu: 3 żele, 2 batony i pół litra carbonoxa. Nie dziwne, że żołądek powoli zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Na szczęście na punkcie jest herbata, gorące kubki i kanapki. Wciągam rosół, napełniam bukłak, zabieram herbatę do bidonu i 2 kanapki na drogę. Przed wyjściem okazuje się, że jestem na ok. 35 miejscu.

Ruszamy dalej z 2 chłopakami, z którymi zbiegaliśmy na punkt. Nie chce mi się patrzeć na mapę, więc zdaję się na ich zdolności nawigacyjne. Przecinamy na azymut łąki i zagajniki, aż docieramy do drogi na północ w stronę Gorca. Wkrótce zaczyna świtać i o godzinie 4:00 można wyłączyć czołówkę. Kawałek dalej przy kapliczce na polanie odwracam się i staję jak zaczarowany. Przede mną rozciąga się bajeczny widok na Tatry. Gdybym miał przy sobie piwo to pewnie zrobiłbym tu dłuższy przystanek. A tak nawet nie robię zdjęcia, wszak telefon na dnie plecaka. W końcu jest bacówka na Gorcu Kamienickim - punkt nr 8. Na zegarku 63km i 10h43 w trasie. Dobrzy ludzie na punkcie informują o wodzie na tyłach domku, więc uzupełniam bukłak i, tym razem sam, idę dalej. Nie zdążyłem ujść 200m, gdy orientuję się, że na punkcie zostawiłem kijki. Szybki powrót, a miła pani sędzina nawet wybiega mi na spotkanie, żebym się za mocno nie zmęczył.

Z Gorca trasa wydaje się prosta - niebieskim szlakiem do przełęczy Przysłop i dalej żółtym na punkt na przełęczy Przysłopek. Szybko gubię szlak, który odbija gdzieś na zachód i postanawiam stoczyć się na azymut do drogi. Idzie całkiem przyjemnie, wszak to cały czas w dół. Docieram do Nowej Polany gdzie znajduję niebieski szlak i próbuję dalej biec. Niestety nic z tego, za każdym razem gdy chcę przyspieszyć, łapie mnie kolka. Zatem maszeruję możliwie żwawo jak na okoliczności. Na przełęczy Przysłop mijam miejscowy sklep w postaci kontenera. O tej porze jest jeszcze zamknięty, a szkoda, bo naszła mnie ochota na colę. Jak się później okaże, pani ze sklepu będzie miała tego dnia utarg życia - sprzeda wszystko co się da, a przed wejściem ustawi się długa kolejka. Ciągnę dalej żółtym szlakiem, który wkrótce odbija na Myszycę. Na odbiciu spotykam 2 zawodników analizujących mapę. Krótka wymiana zdań i lecimy w drugą stronę omijając szczyt trawersem i tnąc prosto na punkt. Powoli opadam z sił, chłopaki mają je w zapasie, więc wkrótce zostaję z tyłu. Dowlekam się do punktu kilka minut za nimi i tu zaczyna się mój zgon. Jest 6:20, za mną 12h20 napierania, a w nogach 68km. Czuję kompletny brak mocy. Walam się na mokrej trawie z postanowieniem 10-minutowego odpoczynku. Korzystając z okazji ściągam stuptuty, zmieniam skarpety, żuję 1,5 bułki zabranej z półmetka, wypijam łyka kawy dzięki uprzejmości grupy sędziowskiej i powoli odpływam. Jeszcze udaje mi się zameldować SMSem w domu i decyduję się wstać żeby nie zasnąć. To wszystko zdaje się trwać chwilę. Tylko dlaczego KURWA to najdłuższy km w mojej karierze?! 41minut?!?! Seriously?!?! Przecież w tym czasie zdążyłbym skoczyć do sklepu i zrobić obiad.


Nie ma co, pełznę dalej żółtym szlakiem na Mogielicę. Ledwo powłóczę nogami, cała krew z mózgu odpłynęła do jelit powalczyć z kanapkami, a ja czuję, że zaraz zasnę na stojąco. Idę dalej, choć kusi żeby się na "chwilę" zdrzemnąć. Od jakiegoś czasu nie widzę żółtych oznaczeń szlaku, ale na kompasie azymut się zgadza. Drepczę dalej, nie mam siły myśleć, ani się wracać. W końcu się opamiętuję i jednak zawracam do miejsca gdzie ostatni raz widziałem szlak, po czym skręcam we właściwą ścieżkę. Wtopa 1,5km i 30minut w plecy, niedobrze. Na szczęście bardzo powoli wracają siły, a raczej odchodzi ochota na sen. Robi się coraz cieplej, wody ubywa, a najbliższy wodopój dopiero 15km dalej. O 8:48 melduję się na 10 punkcie na Polanie Stumorgowej. Sędziowie częstują mnie łykiem wody i informują o strumyku na trasie kilka kilometrów dalej.


Dalej w drogę, tym razem znów bez sensu 50m w górę, żeby zaraz stoczyć się w dół. Kto chwilę spojrzał na poziomice, obchodził ten kawałek trawersem. Na szczęście dalej ciągle w dół. Trochę truchtam, ale czwórki już porządnie zbite, więc wychodzi z tego raczej powolne toczenie. Po drodze spotykam ekipę beskidwyspowy.com

na żółtym szlaku do Słopnic

Teraz nie myślę o niczym innym jak strumieniu na trasie. W końcu jest. Z radości chcę się się w nim położyć. Ostatecznie obmywam nogi i ręce, które po tym zabiegu pieką niesamowicie, a przy tym wyglądają jak sznyty wykonane przez jakiegoś emo nastolatka. Napełniam bukłak i żłopię lodowatą wodę prosto z koryta. Przy wodopoju spotykam Maćka z Bytomia, który na trasie zgubił mapę. Kawałek dalej łączymy siły i ostatnie 20km robimy razem. Na dzień dobry zostaję poczęstowany kapsułką Ibuprom Sprint Caps - profilaktycznie, przeciwzapalnie. Nie wiem czy to placebo, ale po chwili robi się trochę lżej. Głównie maszerujemy, ale od czasu do czasu truchtamy w dół. O szybszym biegu nie ma co marzyć, bo wciąż łapie mnie kolka. Docieramy do przedostatniego punktu w Słopnicach, zbaczam do sklepu po wymarzoną colę, wciągam kilka łyków, uzupełniam bukłak i jestem gotowy na ostateczną rozgrywkę. Teraz stawiamy sobie za cel złamanie 20h. Pozostało nam 3h22, powinno się udać.

Z punktu wybiegamy z Joasią, dziewczyną z Boot Camp Polska. Myślę sobie, że albo ona jest taka twarda, albo ja jestem miękką parówką (na mecie okazuje się, że raczej to pierwsze, bo dziewczyna kończy na 3 miejscu wśród kobiet). We trójkę spędzimy ostatnie kilometry na trasie. Ja nawiguję, reszta się mnie trzyma. Lecimy drogą na północ wzdłuż Słopniczanki do Tymbarku, tym razem udaję nam się trochę potruchtać. Okazuje się, że kładka przez którą chcieliśmy przejść, jest rozebrana. Biegniemy dalej do mostu i potem wzdłuż Łososiny w poszukiwaniu ostatniego punktu. W międzyczasie pada mi Garmin i od tej pory nie kontroluję już dystansu. Drzemy przez chaszcze i z małymi problemami w końcu namierzamy punkt nr 12. Jest 11:54. Według mapy pozostało nam 10km, a mamy jeszcze 2h06 do 20h. Szanse na złamanie 20 godzin rosną.


No to dalej wio do drogi. W tym miejscu przekonuję towarzyszy do wariantu przez Paproć do zielonego szlaku, co oznacza kolejne 150m w pionie. Większość w tym miejscu wybierała wariant drogą dookoła przez Łososinę Górną, ale ubzdurałem sobie, że mój wariant jest krótszy, więc szybszy. Zapamiętajcie więc moi mili jedno - krótszy WCALE NIE oznacza szybszy! Przed nami na mecie stawiło się 9 osób, które zameldowało się na ostatnim punkcie po nas, a żadnej z nich nie widzieliśmy po drodze. Po wdrapaniu na Paproć zielonym szlakiem docieramy do niebieskiego i równolegle do drogi wyłączonej z ruchu z powrotem do zielonego. Ostatnie kilometry na spokojnie, wiemy już że 20h złamiemy ze sporym zapasem. Truchtam asfaltem w dół i namawiam resztę do tego samego. Toczymy się radośnie, a gdy na horyzoncie widać metę przyspieszam i jako pierwszy melduję się u sędziów.
Czas 19h42, miejsce 57 wśród 705 sklasyfikowanych i 417 którym udało się zaliczyć wszystkie punkty. Nie udało się zmieścić wśród 10% najlepszych, ale 14% to też przyzwoity wynik jak na pierwsze tego typu zawody. Garmin zapisał taki ślad. Brakuje na nim ostatnich 12-13km.

Jeszcze zwrot karty SI, pamiątkowy wydruk z międzyczasami i dyplom. Medal odbiorę następnego dnia na ceremonii zamknięcia. Teraz pora na browar i przydziałową kiełbaskę z grilla, która nigdy wcześniej nie smakowała tak dobrze.
Próbuję złapać Pawła, który odnalazł na trasie mój telefon, ale kiedy udaje mi się do niego dodzwonić jest już przy aucie i rusza w drogę do domu. Wracam do hotelu, a droga dłuży się niemiłosiernie. W końcu udaje mi się dotrzeć, zrzucić brudne ciuchy i zaliczyć poobiednią drzemkę. Wieczorem wyskakujemy z Rafałem na pizzę i browary celebrując nasz sukces. Jemu też się udało zaliczyć całą trasę w niespełna 23h. Dołącza do nas JoKo, która musiała przerwać zawody na 3 punkcie ze względu na kontuzję stawu skokowego. Po drodze wpadam jeszcze na metę po Kieratową koszulkę od Krzyśka Dołęgowskiego i spotykam Darka i Konrada. Oni też są zwycięzcami z czasem 24h34. Dla Darka to był 3 Kierat, a zarazem pierwszy ukończony w całości. Tym większy szacun! Z każdą godziną tracę głos. To efekt stołowania w lodowatych potokach. Browar nie pomaga, więc w końcu wracam na kwadrat i zasypiam przy swojskich rytmach disco polo - wszak to sobota, a na parterze hotelu mamy night club.
Rano sute śniadanie w hotelowym restaurancie i bardzo sympatyczna ceremonia zamknięcia rajdu.

od lewej Rafał, ja, JoKo i Darek


Wracamy do Warszawy. Miejsce kolegi z blablacar zajmuje pan Roman Pietrzak, rocznik 1939, najstarszy uczestnik tegorocznego Kieratu. Tym razem ukończył zawody na 50km, ale na swoim koncie ma zaliczone wiele setek. Humory dopisują, nogi trochę dokuczają, a mój głos całkowicie wysiadł.

Nie będę kłamał, przynajmniej kilka razy na trasie chciałem ze sceny zejść. Kierat uczy charakteru. Z perspektywy wiem, że 18h na mecie i pierwsze 10% były w zasięgu ręki. Ale nie ma co dywagować co by było gdyby...
Jak trafnie napisał Piotrek Romejko: "Gdyby porównać je do zabawy z ciężarami, to podczas gdy przeciętny maraton przypomina intensywny, godzinny program w sterylnym klubie fitness, to Rzeźnik jest już dwugodzinnym pizganiem ciężarami gdzieś na łące w lesie a Kierat to ciąganie na uprzęży opon traktorowych w błocie po kolana po ciemku nie wiadomo do końca skąd dokąd."

Nie wiem jak wy, ale  ja za rok zakładam homonto na głowę i jadę orać pola wokół Limanowej.

źródło: http://e-trike.pl/forum/viewtopic.php?f=42&t=1519&start=25

1 komentarz:

  1. Super relacja :) Aż przypomina mi się jak sama pokonywałam tą trasę :) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń